czwartek, 30 maja 2013

Szkoda, że wyznawanie uczuć jest takie trudne.

    Miłość od pierwszego wejrzenia podobno nie istnieje. Inni powiadają, że to tylko przelotne, nic nie znaczące uczucie. Przyjdzie i odejdzie. Sachi tak nie myślał, dla niego to była prawdziwa miłość. Dla jednej osoby na tym świecie żyje, dla tej jednej poświęci swoje życie i zrobi wszystko, by On był szczęśliwy. Sam chciałby być, ale przecież nie da się wymusić miłości od innych, prawda...?  

   Miał taki błogi sen. To nie pierwszy raz, kiedy śnił mu się On. To nie pierwszy raz, kiedy w śnie wyobrażał sobie życie z Nim, że są razem, na zawsze. Był zakochany po uszy.
    Nawet budzik go nie obudził, który ostatecznie oznajmił, że trzeba pójść do szpitala. Był młodym i równie samotnym wolontariuszem, pracując raz tu, raz tam, ale zawsze pozostając w szpitalu. Opiekując się właśnie Nim. Żyjąc i po mimo niespłaconych rachunków idąc z nadzieją i bujając w obłokach dalej, przez życie, które bardziej przypominało niebo usyfione marzeniami w postaci gwiazd.
    Leżał wręcz w nienaturalnej pozie, w samych bokserkach, kołdrą rozwaloną po całym łóżku i poczochranymi, ciemnymi jak noc włosami. Leniwie uniósł dłoń do góry, naciskając na budzik i tym samym go wyłączając. Kiedy jakimś cudem udało mu się otworzyć zaspane, błękitne oczy, aż przeraził się będącą godziną. W popłochu zerwał się z łóżka i potykając się o ubrania na podłodze pobiegł do łazienki, robiąc ekspresową, poranną toaletę. Ubrał na siebie byle co, jak zwykle nieuprane rzeczy. Nie miał czasu, by prać, by sprzątać w domu, choć robił to raz na dobry miesiąc. Chciał każdą chwilę spędzić z Nim.
    Nakładając torbę na ramię i biorąc klucze z komody, zamknął drzwi do małego mieszkanka i wybiegł z klatki, pędząc na przystanek. Kolejny pech sprawił, że spóźnił się na autobus, dlatego nie czekając 15 minut na następny, pobiegł przez miasto, napotykając liczne spojrzenia ludzi.
    Odsapnął dopiero przed szpitalem, jednym z tych mniejszych w ogromnym, koreańskim mieście, choć sam był Japończykiem. Otarł pot z czoła, poprawił bluzę i z uśmiechem na twarzy wszedł do szpitala, który o tej godzinie był nieco pusty i tylko paru, dobrze mu znanych pacjentów przechadzało się po korytarzach. Sam zaś uprzednio podpisał się na formularzu, że już jest i ruszył dalej, po drodze witając się z pacjentami i pytając co u nich.
    Pomimo tego ciągle nie mógł się doczekać, aż wejdzie do białego, małego pokoiku, w którym mieściła się najważniejsza osoba w jego życiu. Kiedy otworzył za klamkę błagalne drzwi od razu zalała go fala jasnego, wczesnego światła. No tak, On nie lubi zasłaniać okien.
    Leżał wygodnie na łóżku, z bladą twarzyczką zwróconą w stronę okna, głębokimi, jakże piękny oczkami obserwując słońce. Przez chorobę był bardzo chudy i drobny, wręcz kościsty, ale dla Sachiego nadal piękny. Głowę za to szczyciła czupryna również czarnych włosów, nieco może krótszych. Słysząc jak chłopak wchodzi cicho do pokoju, na jego uśmiech momentalnie wskoczył skromny uśmiech, a oczy obserwował go bacznie.
    - Cześć, Yun.- odwzajemnił uśmiech, kładąc swoją torbę na krześle i grzebiąc w niej.- Jadłeś już śniadanie?
    - Cześć i nie. Nie lubię szpitalnego żarcia.- na samą myśl o ostatniej papce, co kucharki nazwały kaszą, skrzywił się.
    Sachi zaśmiał się cicho pod nosem, jeszcze przez moment grzebiąc w torbie, by po chwili usiąść na brzegu jego łóżka.
    - Mogę ci dać kanapkę, jak chcesz.- zaproponował, nie zdejmując z niego wzroku.
    - Nie chcę, nie jestem głodny.- odparł, w milczeniu patrząc się w swoje nogi.
    Wolontariusz natomiast przeniósł wzrok na okno, jakby dokładnie sprawdzając pogodę i temperaturę. Jak na jesień było dosyć ciepło, temperatura nie wykraczała ponad 16 stopni. Nagle do głowy przyszedł mu dziwny, ale miły pomysł. Z entuzjazmem i kolejną nadzieją spojrzał na chłopaka.
    - A co powiesz na mały spacer? Sądzę, że uda mi się namówić lekarza.- nie "sądzę", a raczej na pewno, bo co jak co, ale z Sachiego uparty skurczybyk.
    Na buźce chłopaka zagościł szczęśliwy uśmiech.
    - Byłoby fajnie.- odparł od razu, radosny.
    - Okej, to poczekaj chwilę, a ja pójdę do lekarza.- poklepał go raźnie po dłoni i wstał z łóżka, wychodząc z pokoju.
    Tak jak przypuszczał, kłótnię z doktorem wygrał, pomimo pół godziny spędzonej w jego gabinecie. Mężczyzna dokładnie wiedział, jak bardzo chłopak jest uparty, dlatego zrezygnował z dalszej kłótni, pozwalając im wyjść. Wesoły Sachi natomiast wrócił do pokoju, oznajmiając o wygranej, na co chłopak natychmiast poszedł się przebrać.
    - Pomóc ci...?- zapytał niepewnie wolontariusz, w końcu pragnął go od dawna.
    - Nie, nie trzeba.- uśmiechnął się przepraszająco, biorąc grube ubrania i wchodząc do łazienki, bo przez chorobę nie mógł się nawet przeziębić.
    Sachi nigdy nie wiedział, na co dokładnie choruje chłopak. Był pewny jedynie tego, że przez nią jest taki chudy i drobny, do tego ledwo chodzi i nie może się narażać na żadne choroby. Gdyby tylko mógł mu jakoś pomóc...
    Kiedy Yun wyszedł z pokoju, wolontariusz trzymał już przed sobą wózek inwalidzki, gotowy do drogi. Chłopak nieco smutno spojrzał na wózek, z niechęcią na niego wsiadając.
    - Muszę na nim jechać?- spojrzał mu błagalnie w oczy.
    - Tylko przez szpital, potem odstawię wózek u pani w kiosku.- wiedział, że to nie ładnie i lekarz od razu by go za to skorcił, ale chciał dać chłopakowi choć trochę luzu, by mógł choćby na chwilę nie myśleć o uciążliwej chorobie.
    Jak powiedział, tak też i zrobił, jeszcze po drodze napotykając podejrzliwe spojrzenie doktora. Yun dosyć wolno i o mało co nie upadając powstał z wózka, a Sachi czym prędzej oddał wózek starszej pani. Widząc jak chłopak ledwo trzyma się na nogach, ujął go w biodrach, przyciągając do siebie. Na jego twarzy zagościł niezręczny rumieniec, więc chcąc go zakryć pochylił nieco twarz.
    - Może... złapiesz mnie tylko za rękę? Dam sobie radę...- mruknął cicho, a Sachi z niechęcią go puścił.
    - Jasne... wybacz.- ujął jego dłoń, ruszając wolno przez chodnik, a chłopak obok niego.
    Jak zwykle to bywało Sachi gadał bez przerwy, opowiadając chłopakowi o otaczającym go świecie. O przyrodzie, zwierzętach, roślinach. Yun słuchał go uważnie z lekkim uśmiechem, zresztą, sam uwielbiał przyrodę, krajobrazy. Marzył o pójściu w góry, a sam Sachi sobie przyrzekł, że kiedyś go tam zabierze. Gdy doszli do parku wolontariusz zaczął mu opowiadać o spadających liściach, niebie, chcąc, aby chłopak wchodząc do zwykłego parku poczuł się jak w baśni.
    Sachi słowem potrafił stworzyć coś pięknego. Był szalonym optymistą, chcącym pokazać każdemu jaka piękna jest najdrobniejsza rzecz. A najbardziej chciał to ukazać chłopakowi, dla którego wschód słońca w szpitalnym pokoju był jedynym krajobrazem. W końcu usiedli na ławce przed małym stawem, dopiero tutaj wolontariusz zamilkł, obserwując taflę wody. Chłopak za to unosił lekko podbródek ciesząc się z powiewu wiatru, który odgarniał mu gęste włosy do tyłu.
    Gdy Sachi wrócił do niego wzrokiem, tak obserwował go, zachwycony.
    Po raz pierwszy czuł do kogoś tak ogromną miłość.
    Kochał go.

~*~
Jedno, wielkie: P R Z E P R A S ZA M
Nie pisałam długo, wiem. Nie dość, że brak czasu, to jeszcze chęci. Moja wena przez ostatnie dni po prostu leży, nie byłam w stanie niczego napisać. Dopiero teraz zerkając w posty i patrząc, że to mam nieskończone, wzięłam się za to.
Mogę od razu obiecać, że w najbliższym czasie (czyli piątek, sobota, niedziela) pojawią się opowiadania, takie jak hard, piąta część Azylowskiej Miłości i ta, dla której nazwę jeszcze myślę.
Powracając do opowiadania. Jest to kolejna z historii, nieco smutnawa raczej. Ale nie ma wątków fantasy, a to chyba dla niektórych dobrze. Te części będą nieco krótsze, zresztą jak widać, ale będzie ich więcej.
So... jeszcze raz przepraszam i życzę miłego czytania. c:
Oyasumi
    
    

środa, 22 maja 2013

Piękno Azylu, nieprzyjemna sytuacja i zawstydzenie.

    Z dedykacją dla Vythica.

    Wilk maszerował, a właściwie biegł przez ulicę dosyć szybko, dlatego po niedługim czasie zauważyłem, jak kamienice zamieniają się w pobrzeżne domki, aż kończą na granicy lasu. Tego gęstego i nieprzeniknionego, do którego trafiłem po raz pierwszy na ziemi Azylu. Iyon zgrabnie przeskoczył walącą się kłodę przed nami i, tym razem już wolniej, ruszył przez bór, jakby dając mi możliwość przypatrzeniu się mu.
    Im bardziej się zagłębialiśmy, tym las przybierał coraz bardziej tajemniczą, a zarazem spokojną aurę. Jako, że panowała jesień, liście przybrały kolor bladej żółci, czerwieni, brązu, tylko gdzieniegdzie dało się dojrzeć żywe, jeszcze zielone. Przy każdym podmuchu coraz więcej liści opadało na podmokłą ściółkę, uprzednio przelatując nad nami. Słońce natomiast bez najmniejszych problemów mogło się przedzierać przez korony drzew, których większość pozostała samymi, gołymi gałęziami. Ponadto pomiędzy wystającymi znad ziemi korzeniami ulokowały się pojedyncze kwiaty, takie jak tulipany, stokrotki oraz fiołki.
    Nagle basior zatrzymał się, stawiając uszy na sztorc i obserwując obraz przed sobą. W każdym bądź razie zdziwiłem się jego zachowaniem, gdyż sam nie widziałem niczego prócz dwóch dębów stojących przed nami. Jeszcze nie wiedziałem, że nie są to zwykłe drzewa, a enty.
    - Darcy, matka cię szuka - odezwało się jedno z drzewiszczy, unosząc do góry grubszą gałąź, która najwidoczniej służy mu jako ręka.
    - Dajcie mi spokój - prychnął oburzony, przechodząc pomiędzy nimi i idąc dalej, na początek trochę biegnąc, jakby chcąc uciec od nich jak najszybciej.
    Mimo iż enty, jak dotąd znane mi tylko z legend i powieści, nie posiadały oczu, oddalając się tak poczułem to nieprzyjemne spojrzenie jednego z nich. Najwidoczniej nikt w Azylu nie lubi nowych, albo jeszcze lepiej - Ziemian. Starałem się tym nie przejmować i zapytać o co nieco Iyon'a, bo jak zwykle ciekawski to ja muszę być.
    - To enty, tak? I masz matkę? - zadałem dwa pytania naraz, czym prędzej chcąc uzyskać odpowiedź.
    - Tak i tak, ale nie utrzymuję z nią kontaktu - basior nawet na mnie nie zerknął, widocznie nie chciał o tym rozmawiać, ale ja musiałem się wszystkiego dowiedzieć.
    - Dlaczego?
    Usłyszałem przeciągłe westchnienie.
    - Po śmierci ojca matka jako swojego faworyta wybrała mojego brata, a mną się kompletnie nie interesowała. Nie mam nic do niego, naprawdę go lubiłem. Po jego śmierci rodzicielka w magiczny sposób przypomniała sobie o mnie, ale ja nie potrafiłem jej tego wybaczyć. Od tamtego czasu zmieniam nazwiska by mnie nie odnalazła - w jego głosie wyczułem ulgę, jakby z wyżalenia się komuś, w tym przypadku mi.
    - Widzę, że ty również nie miałeś za szczęśliwego życia - stwierdziłem po chwili.
    - No niestety - odparł, tym samym kończąc temat.
    Nie odzywałem się dalej, doskonale wiedziałem, że podobnie jak ja on też nie lubi rozmawiać o swoim życiu, więc zdusiłem w sobie chęć poznania szczegółów. Postanowiłem dalej obserwować las, który mimo swojej "zwyczajności" nadal wyglądał na taki niepozorny, wręcz magiczny. Szliśmy tak może godzinę, jak nie więcej. Siedząc na grzbiecie Iyon'a i robiąc mu jeszcze większy ciężar, na pewno się zmęczył.
    - Może zrobimy sobie postój? - zagadnąłem po chwili, zerkając na niego.
    Ten tylko pokiwał głową, zatrzymując się i ponownie kładąc cielsko na ziemi. W spokoju zszedłem z niego, siadając pod jednym z drzew i przeciągając się leniwie. Wilkołak natomiast ponownie wrócił do postaci ludzkiej, sadowiąc się niedaleko mnie. Gdy usłyszałem burczenie w jego brzuchu pokręciłem lekko głową, wzdychając. Jak to mówią - wilczy apetyt. Z torby wyjąłem dla niego suszone mięso i kromkę chleba, co wciamał w ekspresowym tempie. Ja przez ten czas piłem cicho butelkę wody zastanawiając się, co dalej.
    Gdy zerknąłem na niego, zatrzymałem dłużej wzrok, a do głowy przyszedł mi pewien pomysł. Poza jak i obraz za nim był niezwykle imponujący, a cienie nadające wyrazistego kształtu jego ciała jeszcze bardziej wspaniałe. Pospiesznie wyjąłem szkicownik z torby wraz z zestawem ołówków, na co ten zaciekawiony zerknął na mnie.
    - Mogę cię narysować? - zapytałem od razu, już nie mogąc doczekać się zaczęcia pracy.
    - Ym... Jasne - wzruszył ramionami - Mam tak siedzieć?
    Pokiwałem jedynie głową, zaczynając robić banalne kontury, linie i "kółeczka" pomocnicze, z czasem przechodząc do bardziej szczegółowych elementów, a na koniec pracując w ciszy nad cieniami. Praca nie zajęła mi dłużej, niż piętnastu minut, a efekt był niesamowity, jak to stwierdziłem z zobaczenia twarzy Iyon'a na widok szkicu.
    - To jest... przepiękne. Dziękuję ci - uśmiechnął się ciepło do mnie, a ja podarowałem mu szkic w ramach prezentu.
    Kiedy postanowiliśmy ruszyć dalej, na naszej drodze stanęła niezbyt miła niespodzianka. Dwie nagie nimfy uśmiechały się szeroko na nasz widok, chichocząc pod nosem. Stałem w bezruchu, zawstydzony odwracając wzrok. Niegrzecznie jest się przecież tak gapić w cycki, no nie? Rudy natomiast chyba nie zna kultury, gdyż dokładnie je obserwował.
    - Nie odwracaj wzroku bo zainteresują się tobą - mruknął cicho do mnie, a po chwili dodał szeptem.- Jak ja nienawidzę kobiet...
    Gdy powróciłem do bezinteresownego gapienia się w nagie nimfy, te, widząc moje zmieszanie, ruszyły w tańcu w naszą stronę. Usłyszałem jedynie wydobywające się "ups" z ust Rudego, który po chwili ruszył biegiem w bok, a ja czym prędzej pognałem za nim. Sam nie wiedziałem, co mam robić, a kobiety najwidoczniej chciały właśnie "tego".
    Nie dawały za wygraną, biegiem ruszając za nami. Kiedy zauważyłem, że bardziej uczepiły się mnie, niż Rudego, zgrabnie wlazłem na drzewo, wchodząc prawie na sam czubek. Te za to złe, że to zrobiłem, ruszyły na skrytego w krzakach wilka. Bezradny wilkołak nie wiedział co miał robić, więc z przerażeniem patrzył się w kobiety. On chyba na serio ma jakąś fobię.
    Zeskoczyłem z gałęzi i rzuciłem kamykiem w czubek głowy jednej z nimf, chcąc zwrócić na siebie uwagę. Ona jednak prychnęła do mnie i posłała spojrzenie mówiące "jeszcze się odegramy", odchodząc wraz z przyjaciółką, a po chwili znikając w gęstwinach. Przetarłem pot z czoła, wzdychając cicho, a następnie podszedłem do niego, kucając.
    - No chodź, już sobie poszły - parsknąłem śmiechem, lecz Iyon swój lęk traktował widocznie na poważnie.
    Gdy wyszedł z krzaków, a ja posłusznie wsiadłem na jego grzbiet, z zagąszczy wyszło również parę mysz i innych gryzoni, które najwidoczniej były duchami. W lesie pojawiało się coraz więcej owych zwierzęcych dusz, drzewa stały się zadrze. Zza konarów zaczęły wyjawiać się białe, nieco przypominające lilie kwiaty. Było ich tutaj pełno. Po bliższym przyjrzeniu się zauważyłem, że ich złoty pyłek przepięknie się mieni.
    - Witaj w Zapomnianym Lesie, Alone - zapowiedział oficjalnie Rudy, zwalniając nieco chód.
    Muszę przyznać, że bór z każdym krokiem stawał się bardziej piękniejszy. Nabierał niezliczonej ilości barw, aura stała się jeszcze bardziej magiczna, a duchy zwierząt hasały sobie raźnie między nami, nieprzejęte z naszej obecności, a raczej - szczęśliwe.
    Do celu naszej podróży doszliśmy dwie godziny później, nie robiąc już żadnych przerw. Jak się okazało, miejscem w jakie chciał mnie zabrać Iyon były cztery ogromne, połączone ze sobą jeziora, zwane Luna Lacus. Czysta woda przepięknie odbijała od siebie promyki słońca, tworząc coś w rodzaju łuny na tafli wody, po której pływały łabędzie oraz kaczki. Przy brzegach natomiast zaspokajały swoje pragnienie niektóre ze zwierząt kopytnych, tym razem będące w stadach.
    - Rozbierz się, a zobaczysz co jest pod wodą - usłyszałem propozycję Rudego, teraz już jako człowiek stojącego obok mnie.
    Był w samych bokserkach, przez co mogłem doskonale dojrzeć jego wyrzeźbione ciało na piersi i brzuchu. Nie przejąłem się tym, jedynie zerknąłem, lecz z niechęcią sam zdejmując bluzkę i spodnie. No bo czym ja mogę się pochwalić? Minimalnym brakiem mięśni? Byłem chudy, mały i blady, a i tak poczułem na sobie przenikające spojrzenie wilkołaka. Tak, ten gej oczywiście musi skorzystać z okazji i mnie obserwować.
    Kiedy w końcu oderwał wzrok, powoli wszedł do wody, a ja za nim. Nie była ona ani ciepła, ani zimna, czyli taka w sam raz. Kiedy woda zaczęła nam sięgać za pierś, zaczęliśmy płynąć nieco dalej, by po chwili zagłębić się pod taflę wody, tak jak mówił.
    To, co zobaczyłem, wykroczyło ponad wszystkie swoje marzenia. Podwodne miasto było usyfione licznymi morskimi zwierzętami, jak i nie obyło się bez syren. Ponadto koralowce i inna bujna, morska roślinność tworzyła takie struktury, że przypominały one domy. Dno było ogromne, dlatego nie zdziwiłem się, gdy w dali ujrzałem coś na kształt wieloryba.
    Niestety, ale nie miałem pojemnych płuc, dlatego czując jak brakuje mi powietrza, wypłynąłem na powierzchnię. Dopiero tu poczułem gęsią skórkę na całym ciele. Wychodząc z wody otuliłem się ramionami i usiadłem na brzegu, skulając z zimna. Dygotałem lekko, okrywając się swoją bluzką, lecz nic to nie dawało. Wziąłem nawet koszulkę Iyon'a, otulając się nią.
    Mężczyzna natomiast, widząc jak bardzo mi zimno, odgarnął klejące się, mokre włosy z czoła do tyłu, po czym usiadł za mną, przysuwając do siebie i przyciskając do swojej nagiej, jeszcze mokrej, ale niezwykle ciepłej piersi. Cały był ciepły, dlatego momentalnie wtuliłem się w niego. Ten skorzystał z okazji i przytulił mnie do siebie.
    Nie liczyłem czasu, nawet gdy sam stałem się ciepły, nie odsunąłem się. Siedziałem w jego ramionach, zadowolony z tej chwili i ciepła. Poczułem się naprawdę bezpiecznie i... czule.
    Poczułem szczęście.

~*~
bycz.
Długie jest, bo wcześniejsze jakieś takie krótkie wyszło. Parę słów.
Cholernie starałam się przy opisach i nie obchodzi mnie to, że Was może one zanudzają. Lubię opisywać~ Ponadto dowiadujemy się cząstki z historii Iyon'a oraz odkrywamy talent artystyczny Ala.
Tak, tu już się coś dzieje i to nawet dużo. Proszę się nie martwić, postacie drugoplanowe pojawią się w następnej części. Która pojawi się... kiedyś.
Pytania dla was:
1. Zrobić do tego prolog?
2. Napisać jakiegoś oneshot'a lub zacząć kolejne opowiadanie (bo mam już coś zaczęte) ?
3. Zna ktoś jakiś bezpłatny, ale dobry program graficzny (nie na temat, ale co tam) ?
I to by było na tyle. Będę wdzięczna za komentarze dotyczące trzech pytań powyżej.
Sayo.

A ja znów zadedykuję dla samej siebie, jak miło... poprawiłam to, co byłam w stanie. Choroba mi nie pomaga. ~ Arbuz

niedziela, 19 maja 2013

Nowy dom?

    Nie obchodziło mnie to, dokąd zmierzam. Nogi mimowolnie szły do przodu, a oczy skupione były na widoku przed sobą. Ludzie jak zwykle nie zwracali na mnie uwagi, tylko paru zerknęło kątem oka. Umysł był właściwie skupiony na niczym, choć w głębi duszy cieszyłem się, że nie poruszam tematu związanego z nocną niespodzianką w domu mężczyzny. Sam nie wiedziałem, co mam o tym myśleć.
    Wszystko szło by jak po maśle, gdybym tylko nie usłyszał za sobą parę krzyków i przekleństw na mnie. Kiedy przekręciłem głowę w bok i dojrzałem znajome twarze z Placu Głównego, pędem ruszyłem do ucieczki. Bo co może zrobić taki drobny chłopak jak ja, przeciwko uzbrojonym po zęby osobom? No właśnie, ucieczka była najlepszym wyjściem i naprawdę nie obchodziło mnie to, że może zachowuję się jak tchórz.
    Biegłem ile sił w nogach, omijając przechodniów i starając się zmylić goniących mnie mężczyzn przez liczne uliczki, do których wchodziłem. Jednak ci nie dawali za wygraną, jakby za wszelką cenę chcieli mnie spalić na stosie. Co ja im takiego zrobiłem?
    Pecha to ja po prostu miałem niesamowitego. Nie znając miasta właściwie nie interesowałem się, w jakie ulice wchodzę, dlatego nie zdziwiłem się, kiedy na mojej drodze stanęła ściana. Ślepa uliczka. Odwróciłem w stronę goniących, którzy już biegli na mnie, jakby uradowani z wygranej. O nie, nie poddam się tak łatwo.
    Całe ciało przeniosłem do przodu, skacząc tak i w locie przybierając postać smukłego, rudego lisa. Dzięki temu ominąłem pierwszy atak, który mógł spowodować przecięcie mojego ciała na pół. Zgrabnie skacząc pomiędzy ich nogami i unikając ataków, jak armata wystrzeliłem ze ślepej uliczki, biegnąc chodnikiem niezauważony. Pod tą postacią byłem o wiele szybszy i zwinniejszy, dlatego prostym było, że mężczyźni nie mogli mnie już znaleźć w tłumie.
    Dopiero po parunastu przebytych metrach poczułem ogromny ból na karku i kapiącą krew z mojej sierści. Najwidoczniej komuś udało się mnie zranić, szlag by go trafił. Z trudem wbiegłem w pustą uliczkę, chowając się w śmietnikach, bo raczej nie chciałbym kolejnego spotkania z mężczyznami. Nawet smród wydobywający się z niedokończonego i zepsutego jedzenia mnie nie obrzydził, ani nie zniechęcił. Za wszelką cenę starałem się zlizać krew z karku, myśląc, że przyniesie to jakieś rezultaty.
    Nagle poczułem niespodziewany wzrok na sobie, te cholerne, przeszywające spojrzenie od środka. Gdy uniosłem szmaragdowe ślepia, zobaczyłem Jego. Rudy stał nachylony nad śmietnikiem, wyraźnie kręcąc nosem z nieprzyjemnego zapachu. Jak mu się nie podoba, to niech sobie łaskawie stąd pójdzie.
    - Mogę cię stąd wyjąć?- zapytał nagle, wyciągając ręce w moją stronę.
    Nie miałem nic przeciwko, dlatego pokiwałem łbem, a ten delikatnie wyjął mnie ze śmietnika, kładąc na ziemi. Nie wytrzymałem i pisnąłem cicho z bólu. On, niezwykle przejęty z mojego stanu, wyjął potrzebne rzeczy ze swoich głębokich kieszeni, zaczynając mnie badać, a następnie opatrywać głęboką szramę na gęstym futrze. Cały czas leżałem w milczeniu, czekając aż skończy.
    Nie wiedziałem z jakich powodów, ale moje rany ogółem szybko się leczyły, dlatego gdy ten odłożył resztę opatrunków do kieszeni, ja zmieniłem się w człowieka i oparłem o ścianę budynku. Długi czas milczeliśmy, jeden z drugim nie wiedząc, co powiedzieć. W końcu zebrałem się w sobie i postanowiłem mu podziękować.
    - Dziękuję...- mruknąłem cicho.
    - Nie masz za co, robię to z własnej woli. Równie dobrze mógłbym cię zostawić w tym śmietniku na pastwę losu, jednak nie mogę - Rudy uśmiechnął się lekko do mnie, siadając obok.
    Przez dłuższy czas milczałem, zastanawiając się, czy zapytać o to lub też nie. Nie mogłem, ciekawość mnie zżerała.
    - Dlaczego to robisz? Przecież ty nawet mnie nie znasz...
    - Nie wiem - pokiwał głową bezradnie.- Moja wewnętrzna, dobrze ukryta osobowość widzi w tobie kogoś więcej niż małomównego, niezdarnego chłopaka, dlatego nie potrafię cię zostawić.
    - Ale ja taki jestem i już...- nie sądziłem, bym mógł w sobie coś zmienić, dobrze znałem siebie.
    - Tak, ale to nie wszystko. Masz wiele innych cech... tylko nie pozwalasz nikomu zbliżyć się do siebie - mężczyzna wyglądał na takiego, jakby już po pierwszym spotkaniu mógł mnie całkowicie ocenić.
    - Nie lubię ludzi...- szepnąłem, spuszczając nisko głowę.
    - Za co? Ja nie jestem człowiekiem, a życie nie raz kopnęło mnie w tyłek. Może jestem inny?
    - O co ci w końcu chodzi...?- pokręciłem głową niezrozumiale, po raz pierwszy spoglądając na niego.- Powiedz wprost.
   - Sam nie wiem...- Rudy wyglądał na zrezygnowanego, jakby nie do końca przemyślał swoje pytanie, to, co mówi; jeszcze raz powtórzę, że to naprawdę dziwny facet.
   - Dlaczego tak bardzo chcesz, bym się zmieniał? Bym postrzegł cię jako innego człowieka i...- uciąłem.- ... zbliżył się?- sam byłem zszokowany tym, jak dużo mówię. Zwykle milczałem, albo wypowiadałem zwykłe, krótkie zdania, a to teraz ja jestem tym rozgadanym.
    - Nie chcę, abyś się zmieniał...
    - No to nie wiem, po co ta rozmowa. Ty mnie nawet nie znasz - dźwignąłem się z miejsca zrezygnowany i wolnym krokiem ruszyłem w stronę ulicy.
    Czułem na sobie jego wzrok, dlatego speszony nałożyłem kaptur na głowę, a ręce włożyłem w kieszenie. Dostrzegłem w jego duszy, że rezygnuje z dalszego uczepiania się mnie, jakby to nie miało kompletnego sensu. Nagle... zatrzymałem się.
    - A... chcesz mnie poznać?- sam nie wiedziałem, co robiłem. W pewnym momencie poczułem chęć wygadania się komuś o sobie, a tym kimś był on.
    Mężczyzna od razu przeniósł na mnie wzrok, zachęcając do rozmowy, a ja wróciłem na swoje miejsce, zaczynając opowiadać.
    Nie mówiłem mu o mojej przeszłości, gdyż po prostu nie chciałem, była to za prywatna rzecz dla mnie. Natomiast przeszedłem do bardziej ogólnych informacji takich jak zapomnienie prawdziwego imienia, umiejętności związane z niewidzialnością i dojrzeniem czyjejś duszy, aż po lisią postać. Musiałem się również trochę namęczyć, by mu powiedzieć, co to takiego Boston i USA, bo przecież z Azylu nie pochodzę, a oni najwidoczniej nie mają czegoś takiego jak państwo.
    Następnie Rudy zaczął opowiadać o sobie, podobnie jak ja pomijając swoją historię, co dało mi do zrozumienia, że za pewne nie była za różowa jak moja. Do jego imienia i nazwiska Iyon Darcy, mieszkaniu w Azylu od lat, umiejętnością z przewidywaniem ruchów przeciwnika oraz tym, że nie jest zwykłym człowiekiem, a wilkołakiem. Najbardziej zdziwiło mnie jego pytanie o moją orientację, a sam dowiedziałem się, że jest homoseksualny. To by wyjaśniało cały pocałunek. Gdy usłyszał, że jestem biseksualistą to jakby uśmiechnął się lekko, szczęśliwy z tego.
    Szczerze? Odnalazłem z nim wspólny język i wręcz świetnie mi się z nim rozmawiało. Opowiadał mi wiele rzeczy o Azylu, a ja mu o Ziemi i tym "magicznym" Bostonie, co go bardzo zaciekawiło. Po raz pierwszy w życiu cieszyłem się ze zwykłej rozmowy z osobą, czego jak dotąd unikałem. Mimo tego ciągle skrywałem w sobie tą nutkę niepewności, przecież znam go dopiero drugi dzień.
    - Może pokazać ci piękno Azylu?- zapytał nagle, wstając z miejsca, jakby nie słysząc mojej odpowiedzi był gotowy do drogi.
    Z chęcią pokiwałem głową, a ten zmienił się w dużego, brązowego basiora. Ułożył się na ziemi, chcąc, bym wsiadł na jego grzbiet. Trochę mnie to zdziwiło, aczkolwiek nadal z niepewnością usiadłem na nim, dobrze łapiąc się kępki futra na szyi wilka.
    I ruszyliśmy, a właściwie on, biegnąc przez ulicę. Dla przechodniów nie było to czymś nadzwyczajnym. Muszę się do tego przyzwyczaić. Tak naprawdę nie wiedziałem, dokąd zabierze mnie Iyon, ale miałem nadzieję, że naprawdę ukaże mi piękno Azylu, który obrać mogę jako swój nowy dom.


~*~
Jakoś tak... mam wenę. Dużą wenę. I aż chce mi się już dziś opisać piękno Azylu. 
W tym rozdziale dowiadujemy się nieco więcej o bohaterach i... no. Nie wiem, co jeszcze mam napisać. ^^
Życzę miłego czytania. 
Sayo.

A JA WPISUJĘ DEDYKACJĘ DLA SIEBIE, I CO I CO I CO?! XD Poprawione. Chyba. ~ Arbuz.

czwartek, 16 maja 2013

Zdziwienie może objawić się nawet w najmniej przewidywalnym momencie.

    Mężczyzna dobre paręnaście minut obserwował mnie w zwyczajnym milczeniu, jakby zamyślony. Nigdy nie lubiłem tego uczucia, czym jest czyiś wzrok na sobie. Krępowało mnie to, lecz nie okazywałem tego po sobie. Byłem zajęty obserwowaniem zachodu słońca.
    - Dzięki za opatrunki, tajemnicza niemowo. Dlaczego tak chowasz twarz pod kapturem?- głęboki głos Rudego wyrwał mnie z transu, przez co z zaskoczenia aż wzdrygnąłem się mimowolnie.
    Ten natomiast z niecierpliwością wpił we mnie swe spojrzenie, czekając na odpowiedź, której nie słyszał i nie usłyszy nigdy. Milczałem mając nadzieję, że jeśli będę tak dalej robił, mężczyzna zostawi mnie w spokoju i sobie odejdzie. Jaka szkoda, że tak się nie stało.
    - Może chociaż mi powiedz, jakim to cudem nagle znalazłeś się na Placu Głównym? Mieszkam tu już od wielu lat i jeszcze cię nie spotkałem - rozgadany facet, nie ma co. Ale ja właśnie takich gości nienawidzę, co nie potrafią raz w życiu zamilknąć, tylko otwierają tą gębę trajkocząc o nie wiadomo czym.
    Westchnąłem ciężko, no warto by w końcu coś zrobić, bo udawanie martwego raczej pójdzie w odsiadkę. Skupiłem całą swoją uwagę na umyśle, własnej woli, przez co moje ciało stało się przezroczyste, aczkolwiek tylko na parę sekund.
    Zauważyłem nawet, jak Rudy unosi brwi w lekkim zdziwieniu. Człowiek na Ziemi zawału by dostał, ale najwidoczniej dla mieszkańców Azylu nie jest to nic nadzwyczajnego.
    - A więc niewidzialność... Rzadko spotykana tu umiejętność - na chwilę zamilkł, jakby zamyślony nad kolejną częścią zdania.- Od początku miałeś zamiar pojawić się przed tymi wściekłymi idiotami?
    Aż z nudów podparłem brodę o wnętrze dłoni, starając się choć trochę skupić na widoku przed sobą. Jedynie kolejny raz pokręciłem lekko głową, z nadzieją, że to ostatnie pytanie.
    - Rozumiem... niezdara z ciebie, co?- tutaj usłyszałem ciche parsknięcie śmiechem, jakby kogoś na serio bawił mój "peszek" na placu. W pewnym momencie uniósł dumnie podbródek, spoglądając na mnie z góry.- Fajnie się ciebie ratowało.
    Zachowanie mężczyzny nie wzbudziło we mnie żadnych emocji. Chcąc mu pokazać, że nie robi to na mnie wrażenia, wzruszyłem bezinteresownie ramionami, zapatrzony tym razem w atramentowy nieboskłon, na którym z każdą chwilą ujawniało się coraz więcej przepięknych gwiazd. Ponadto zauważyłem, że owy Azyl posiada nnie jeden, a dwa księżyce, które tym razem były w czystej pełni.
    Zdziwiła mnie nieco ta wręcz nieskończona cisza, bo ani Rudy, ani tym bardziej ja, nie odzywaliśmy się. Cały ten czas czułem jego przeszywający na wskroś wzrok. Nie wytrzymałem, ciekawość mnie zżerała. Chciałem zobaczyć jak dokładniej wygląda mężczyzna i co wyraża jego twarz, z której można doczytać się wiele zamiarów. Bardzo delikatnie przekręciłem głowę w bok, tylko na sekundę wychylając spod kaptura jedno oko, spoglądając na jego twarz.
    Patrzył się na mnie. Obserwował mnie w głębokim zamyśleniu, a widząc me spojrzenie nawet uśmiechnął się lekko, wręcz niedostrzegalnie. Szybko obróciłem głowę w drugą stronę, odchrząkając znacząco i starając się ponownie skupić na gwiazdach.
    - Wybacz... mam nie patrzeć?- z jego ust wyrwał się cichy chichot, co nieco mnie zdenerwowało.
    - Jak chcesz...- mruknąłem cicho, już nawet zapominając o tym, że całą tą bezkresną rozmowę miałem usiedzieć w milczeniu. No nic, wyrwało się.
    Przez chwilę milczeliśmy, a ja, dziwnym trafem, wyczułem w jego duszy radość. Przeogromną radość z... usłyszenia mojego głosu? Pokręciłem głową, wzdychając cicho. Gość jest naprawdę dziwny.
    Jakby znikąd zimny i wręcz szaleńczy poryw wiatru dmuchnął mi prosto w twarz, odrzucając kaptur na plecy i ukazując moje szatynowe włosy z niezwykle bladą cerą. Właśnie teraz stwierdziłem, że mam dzisiaj bardzo pechowy dzień. Miałem tylko nadzieję, że gorzej być nie może. Oczywiście radość, jaka zapanowała w mężczyźnie, zrobiła się o stokroć większa; ludzie są naprawdę dziwni.
    - Zimno ci?- zapytał nagle, zauważając, jak szczelnie okrywam się bluzą. Podmuch nie był jedyny, gdyż pojawiło się ich więcej, a ja miałem wrażenie, że wieją z każdej strony.
    - Trochę - odparłem, zerkając na niego. Już widziałem, jak na twarzy widnieje kolejne pytanie.
    - Masz jakiś dom, czy chciałeś przesiedzieć tutaj całą noc?- tym razem nie odrywał ode mnie spojrzenia, przez co ja instynktownie powróciłem do oglądania, tym razem, księżyca.
     Na pytanie odpowiedziałem mu jedynie wzruszeniem ramion. W końcu pojawiłem się tutaj parę godzin temu, nic nie wiem i nie jestem pewny nawet tego, gdzie dokładniej jestem. Nagle poczułem w sobie jakby dziwną nadzieję, że to właśnie ta osoba udzieli mi odpowiedzi na wszystkie nurtujące mnie pytania.
    - Ym... Może zechciałbyś przespać się u mnie w domu? Jest tam o wiele cieplej, a ja dokładnie widzę, jak ci zęby zgrzytają - w jego głosie dosłyszałem się nutki niepewności, jakby to co mówił było dla niego czymś ważnym, a zarazem nie do końca postanowionym.
    - Nawet mogę - tak naprawdę to jak cholera chciałem usadowić się na miękkiej kanapie, otulić dużym kocem i spać w przytulnym domu, a do tego zrobić sobie jeszcze gorącej herbaty. Po za tym, z przebywania na dachu wywnioskowałem, że noce w Azylu są o wiele chłodniejsze od dni, więc nie wiem, czy bym nawet przetrwał.
    Mężczyzna uśmiechnął się lekko z mojej odpowiedzi, po czym wstał i zeskoczył z dachu na ziemię, uprzednio lądując na śmietnikach. Poszedłem w jego ślady, idąc dalej łeb w łeb chodnikiem przepełnionym różnorodnymi ludźmi.
    Droga zdawała mi się nieco długa, nawet jeśli Rudy wchodził w wąskie i zawiłe uliczki, które nazwać by można skrótami. Każdy z domów stanowiły kamieniczki, których najczęściej parter był sklepem. Ludzie byli dla siebie wyraźnie życzliwi i mili, a rozmawiające ze sobą zwierzęta tym bardziej. Poczułem, że chyba naprawdę mi się tu podoba.
    Trafiliśmy do nieco opuszczonej i opustoszałej ulicy, a sam Rudy wszedł w jedną z podłuższych kamieniczek tworzących sieć przez drogę. Najpierw skrzypiącymi schodami na górę, by w końcu otworzyć drzwi do mieszkania po lewej stronie i wpuścić mnie pierwszego do domu.
    Był on dosyć mały, choć w sam raz dla samotnej osoby, jak wywnioskowałem po mężczyźnie. Drzwi do łazienki, większy salon, mała sypialnia i jeszcze mniejsza kuchnia połączona z pokojem gościnnym, a oddzielająca ją jedynie wysepką. Mieszkanie było skromnie urządzone. Znajdowały się w nim jedynie najpotrzebniejsze rzeczy.
    - Rozgość się - Rudy zamknął za sobą drzwi, zdejmując buty i od razu idąc w stronę kuchni.
    Nie znałem znaczenia tego słowa, za dużo czasu spędziłem w samotności, dlatego jedynie stałem tak, wbijając spojrzenie w drewniane panele, nie wiedząc co mam zrobić. On oczywiście to zauważył, spoglądając na mnie.
    - Znaczy... zdejmij buty i sobie gdzieś usiądź. Chcesz coś do jedzenia?- uśmiechnął się do mnie życzliwie, a ja poszedłem za jego wskazówkami, zdejmując buty i siadając na kanapie. W domu było naprawdę przytulnie, dlatego aż się na niej położyłem.
    Byłem zmęczony wędrówką, dzisiejszym dniem, dosłownie wszystkim. Mój umysł odpłynął w dal, a ciało pogrążyło się w głębokim, błogim śnie.

---

    Spałem dosyć krótko, rozbudził mnie czyjś dotyk. Gdy udało mi się całkowicie obudzić i otworzyłem lekko oczy... na twarzy wskoczył mi gwałtowny, purpurowy rumieniec. Ciepłe wargi mężczyzny stykały się z moimi ustami, całując subtelnie, niepewnie. Duża ręka spoczywała delikatnie na moim policzku, opuszkami palców go głaszcząc.  Kompletnie nie wiedziałem, co mam zrobić, więc leżałem tak jedynie, zszokowany go obserwując.
    Rudy natomiast połapując się w tym, co robi, dostrzegając mój rumieniec, odsunął się natychmiast ode mnie, zakrywając swoje usta i zawstydzony wbijając spojrzenie w podłogę.
    - Iyon, ale z ciebie zboczona świnia...- usłyszałem cichy szept mężczyzny, bardziej kierowany do samego siebie, niż do mnie.
    Przez chwilę trwałem w miejscu, nie wiedząc co mam myśleć i zrobić dalej. W końcu odkręciłem się do niego plecami, ponownie zamykając oczy i starając się zasnąć.
    - Przepraszam...- usłyszałem ostatnie słowo, zasypiając.

---

    Następnego dnia, z samego rana, nie mogłem już przetrzymać uciążliwych koszmarów w nocy. Szybko nałożyłem buty i po cichu, nie sprawdzając nawet, czy mężczyzna śpi lub nie, wyszedłem z mieszkania, kierując się ulicą, byle jak najdalej.
    Uprzednio wyrwałem z notesu kartkę, pisząc na niej krótkie zdanie, tak dla uświadomienia.
    Dziękuję. Alone.

~*~
Yay! Jest druga część i zdaje mi się, że chyba nieco dłuższa. Tak, tu już się coś dzieje.
Jakoś tak... przyjemnie mi się pisało, dlatego myślę, że się Wam spodoba.
Miłego czytania. c:
Adios.

Dedykowane dla Niko. XDD 

Poprawiłam co nieco... I dopowiem coś jeszcze. Od pierwszego rozdziału mnie to nurtuje, Sen-chan, dlatego ja to napiszę. Historia jest wymyślona WSPÓLNIE przeze mnie i autorkę opowiadania, Iyon jest moją postacią. Owa informacja powinna znaleźć się pod każdą częścią, więc jeśli ty jej nie dodasz - sama to będę robić. Tyle. ~ Arbuzowy Ninja.

sobota, 11 maja 2013

Tak to się zaczęło...

    Cały czas bezskutecznie przerzucałem kartki dziennika w poszukiwaniu jakichkolwiek oznak bytu. Miałem każdy zapisany tu dzień, to co robiłem, myślałem, czułem. A to w pewnym momencie znikło, pozostawiając same urywki, tak jakby ktoś machnął ręką i odrzucił w bok większość słów. Tylko szkoda, że tych zdań odzyskać nie potrafię.
    Znajdowałem się w lesie. Sekundę temu byłem w Meksyku, a teraz tutaj. W sumie, gdyby tak spojrzeć to owy las niczym nie różnił się od poprzednich, które zwiedziłem. Tylko gdzieniegdzie ciepłe promienie słońca przedzierały się z gęstych koron drzew liściastych. Zrezygnowałem z dalszych obserwacji i ruszyłem pomiędzy pniami, zgrabnie się przemieszczając. Udało mi się dostrzec wiele ptaków, zajęcy, a nawet i saren, które jakoś nie były przejęte mą obecnością. Jakby nie raz przechodził przez las człowiek, który nie miał zamiaru skrzywdzić zwierząt.
    W pewnym momencie poczułem zapach dumy, a uszy wyłapały w dali gwar rozmów. Ludzie? Miasto? Po środku lasu? Wzruszyłem ramionami, jakoś nieprzejęty. Cokolwiek by się stało, nie wywierało to na mnie choćby najmniejszego wrażenia. W końcu ja sam jestem skrywaną tajemnicą; dziwakiem, który posiada nienaturalne zdolności i sam nie potrafi ich opanować.
    Pokręciłem lekko głową, odrywając od siebie nieprzyjemne wspomnienia. Nie chciałem o tym myśleć, wracać do tego. To przeszłość. Zmieniłem swój chód na szybszy trucht, gdyż zaciekawiło mnie to miejsce. Chciałem wiedzieć, co jest dalej.
    Tak jak się tego spodziewałem, granica lasu zamieniła się w małe pustkowie, obok którego pojawiły się kamienne domy ludzi. A więc jest miasto. Nałożyłem głęboki kaptur na głowę, którego końcówka doskonale zakrywała mi połowę twarzy. Ujawniłem się ze swojej kryjówki za budynkiem, idąc wąską uliczką, która następnie przerodziła się w zapchaną ulicę. Domy przy drodze bardzo przypominały mi kamieniczki prosto wzięte z Londynu w XIX wieku, których piętro najczęściej stanowiły małe sklepiki z artykułami spożywczymi. Po ulicach natomiast nie jeździły samochody, a dorożki prowadzone przez gniade konie. Ludzie nie używali żadnych przyrządów elektronicznych, np. komórki. Poczułem się jakbym naprawdę pojawił się w nowożytności.
    Wędrując przez ulice, zauważyłem, że nie mieszkają tutaj jedynie zwykli ludzie, a nawet niestworzone zwierzęta, osoby, które jak dotąd występowały jedynie w baśniach i legendach. W mieście nie raz, nie dwa zauważyłem biegnącego wilka, latającego smoka, albo człowieka z różdżką w ręku. W niektórych sklepach sprzedawano broń jak np. miecze, albo wszelakie eliksiry. W głębi duszy cieszyłem się, że nie tylko ja jestem odmieńcem.
    Korzystając tego, że żadna osoba nie zwraca na mnie uwagi, przysłuchałem się rozmowie dwóch staruszek, z których wywnioskowałem, że znalazłem się w Azylu. Czym był Azyl? Licho wie, aczkolwiek postanowiłem dalej zwiedzać to tajemnicze miejsce.
    Nagle natrafiłem na przestronny, ogromny plac, na którym zgromadziło się wielu ludzi, widocznie kłócących się między sobą. Na środku stał duży posąg, przedstawiający feniksa, smoka i wilkołaka, przez co zdziwiłem się tą nietypową zbieżnością trzech, całkowicie różnych od siebie istot. Choć, patrząc od strony artystycznej to bardzo ładnie to wyglądało. Wilkołak i smok walczą między sobą, a feniks unosi się nad nimi. Po jego piórach płynie woda, tworząc przepiękny efekt.
    Z transu wyrwał mnie krzyk. Należał on do rudego mężczyzny, siedzącego na posągu. Aż dziw, że dopiero teraz go zauważyłem. Prawdopodobnie owy krzyk był obrazą dla kłócących się ze sobą osób na placu, ponieważ na ich twarzach zagościł grymas, a ci jak rozzłoszczone stado bawołów ruszyło na mężczyznę. Nieznajomy najwidoczniej nie był tym przejęty, jedynie szeroko się uśmiechał.
    Czy mnie to obchodziło? Czy choć trochę byłem przejęty tym, że ludzie dobyli nawet swoich mieczy? Skądże, bardziej interesowało mnie to, jak przedostać się na drugą stronę placu i na tym skupiłem swój umysł. Jedyną drogą było przejście pomiędzy posągiem, a zgrają rozzłoszczonych osób. To, co zrobiłem było moim wielkim błędem.
    Postanowiłem zaryzykować, używając mojej rzadkiej umiejętności i szczerze miałem gdzieś to, jakie ryzyko się z tym wiąże. W pewnym momencie moje ciało stało się przezroczyste, a ja dyskretnie przemknąłem pomiędzy nimi, nie okazując po sobie żadnych oznak bytu. Już widziałem jak powoli zbliżam się do placu, jeszcze tylko parę metrów...
    ... ciało powróciło do normalności. I to w takim przecudnym momencie, kiedy tuż przede mną biegli ludzie, teraz, z bronią w ręku, bardziej skupieni na mnie, niż na mężczyźnie rzucającego do nich obrazę. Stałem jak ten kołek. Kompletnie nie wiedziałem co mam robić, czy odeprzeć atak, czy po prostu dać się zabić. No bo czemuż nie?
    Nagle moje nogi oderwały się od podłoża, a ciało wylądowało na ramieniu rudego mężczyzny, który teraz, jak księżniczkę ratował mnie z tarapatów, odpierając ataki magów i w szybkim tempie przemykając pomiędzy nimi. Nie chcąc spaść, kurczowo zacisnąłem dłonie na jego koszulce. Ten robił wszystko, by żadna z obecnych tudzież osób mnie nie dotknęła. Nie miałem bladego pojęcia, dlaczego mężczyzna robi to dla mnie, tak bardzo się poświęca. Jego ręka z każdą chwilą była coraz bardziej pociachana przez ostrza.
    Jak szalony wbiegł ze mną na ulicę, migrując pomiędzy dorożkami, których konie prychały bojaźliwie na jego widok. Zauważyłem nawet, że ludzie za nami powoli tracą chęci na gonienie nas, aż w końcu zatrzymali się, dorzucając jeszcze parę przekleństw. Mężczyzna natomiast wbiegł w ślepą i pustą uliczkę, dopiero tutaj, bardzo delikatnie, niczym jajko stawiając mnie na ziemi. Odetchnąłem głęboko, ciesząc się, że w końcu się to zakończyło.
    Rudy za to zerknął na mnie, uśmiechając się szeroko, jakby ten uśmiech był tylko dla mnie. Nie zareagowałem na to, nawet mu nie podziękowałem, bo nie znałem znaczenia tego słowa. Za dużo czasu spędziłem w samotności, nie rozmawiając z ludźmi. Chwilę potem wyjąłem ze swojej torby na ramię opatrunki z maścią na skaleczenia, podając mu, by następnie zaciągnąć bardziej kaptur, dłonie włożyć w odmęty kieszeni i ruszając dalej.
    Na co komu rozmowa? Po co mam z nim rozmawiać? Nie chciałem się odzywać. Nie byłem przejęty jego stanem i tym, że może i nawet poważniej oberwał. Można to uznać za bardzo egoistyczne myślenie, ale nawet sobą się nie interesowałem. Gdyby mężczyzna mi nie pomógł, już dawno dałbym się zabić. Po co żyć?
    Zauważyłem, że powoli zaczyna się ściemniać, dlatego obszedłem jeszcze parę uliczek, by po chwili wskoczyć na śmietniki przy jednym z budynków, a z nich zgrabnie na dach. Usiadłem na nim wygodnie, swobodnie opuszczając nogi i obserwując zachodzące słońce przede mną, skrywane za lasami i niektórymi z domów. Najprawdopodobniej spędzę tutaj całą noc, ewentualnie pozostaje też możliwość pójścia w las. Podparłem brodę na dłoni, przymykając delikatnie szmaragdowe oczy.
    Nagle poczułem, że ktoś mnie obserwuje. Zerknąłem w prawą stronę i... zobaczyłem Jego. Mężczyzna siedział tuż obok, obserwując mnie z lekkim uśmiechem. Westchnąłem cicho, jeszcze nie wiedząc, jak dalej się to potoczy. Rudy wyraźnie nie miał zamiaru odchodzić.
    Przyjaźń? A może coś więcej?

~*~
No, napisany pierwszy rozdział opowiadania, które będzie głównym i prawdopodobnie najdłuższym na blogu. Życzę miłego czytania. c:
Adios.

EDIT: Poprawiłam Ci jako tako błędy i literówki. Drodzy Czytelnicy, to na razie tylko początek, więc jeśli chcecie yaoi, dramatu, romantyzmu, fantasy i przygody w jednym, czekajcie na następne części. ~ Arbuzowy Ninja.

czwartek, 9 maja 2013

Love is never ending.



Małe kropinki potu spływały po jego twarzy. Oddychał głęboko, z lekko przymrużony oczami. Co jakiś czas jęczał, ale to były tylko zachwyty ogromnej rozkoszy, pośród bezkresnej ciszy pustego pokoju. Czując przyjemne i ciepłe uczucie w środku, uśmiechnął się lekko i ostatni raz odetchnął głęboko, wypuszczając brzemiące w nim powietrze. Rick położył się obok niego na łóżku, posyłając mu ciepły uśmiech i patrząc mu głęboko w oczy. Lekko dotknął jego gładkiej twarzyczki, przenosząc dłoń na brązowe włosy i ujmując jeden kosmyk. Przez chwilę się nim bawił, aż do momentu kiedy Jack przywarł do niego całym ciałem, obejmując go ramionami. Chłopak uśmiechnął się szeroko, na widok jego reakcji. Zaczął go głaskać po pięknych włosach, składając nieskazitelne pocałunki na jego zarumienionych policzkach.
Przez chwilę leżeli w ciszy, ciesząc się swoją obecnością, ciepłem i tym, że mogą być razem.
Na zawsze…

---

Rzucił klucze do małego pojemniczka w holu, zamykając drzwi do swojego mieszkania. Zdjął z siebie płaszcz oraz ubłocone buty. Nie cierpiał deszczu, a dzisiaj wyjątkowo cały dzień lało. Poszedł do swojego pokoju i zamknął się w nim, padając na łóżko. Pustym, wręcz martwym wzrokiem obserwował ścianę przed sobą. Nigdy o nim nie zapomni, nigdy. Wziął do ręki fotografię, która stała na stoliku nocnym obok łóżka. Było na nim zdjęcie Ricka.
Tydzień po tym jak chłopcy, jeszcze jako nastolatki, przeżyli swój pierwszy raz, Rick dostał propozycję na studiowanie w Collegu. Był tam wysoki, dobry poziom, najlepsza uczelnia w kraju. Takiej propozycji nie mógł przegapić. Dwa tygodnie później – wyjechał. Przez pewien czas mailowali ze sobą, pisali listy, rozmawiali godzinami, dzwonili. Jednakże z każdym dniem ich kontakty stawały się słabsze. Rick przestał się do niego odzywać, żyjąc własnym życiem.
Jednak Jack nigdy o nim nie zapomniał. Nie było dnia, żeby nie myślał o nim. Nad tym co teraz robi, czy ma pracę, czy pamięta o nim. Z nikim się nie zadał, gdyż nie chciał, aby ktoś inny zajął miejsce w jego sercu. Żył samotnie, z dala od rodziny, przyjaciół. Tylko na niego wyczekując. Całe pięć lat.
Przez pewien czas obserwował zdjęcie, aż w końcu zakrył usta dłonią, ziewając przeciągle. Ułożył się na łóżku i zasnął, przyciskając fotografię do piersi.
Obudził się parę godzin później. Robiło się już ciemno, ulice Londynu spowijał słaby mrok oraz gęsta, szara mgła. Przeciągnął się i odkładając zdjęcie ruszył do kuchni. Brzuch mu przypomniał o tym, że nie jadł nic prócz śniadania. Tak jak sądził – lodówkę zastał pustą. Westchnął i ubierając się ciepło, wyszedł z domu z parasolem w ręku.
Po godzinie zmierzał już ku domu, targając dwie duże siatki. Aż sam się dziwił, że tyle mu zeszło. Chociaż biorąc pod uwagę tą długą kolejkę… BACH! Zagapił się i wywalił się na mokry chodnik plecami, a rzeczy z siatek porozsypywały się po chodniku. Szybko obmasował sobie pośladki, krzywiąc się z bólu.
- Ah! Przepraszam najmocniej!- natychmiast podszedł do niego wysoki mężczyzna o kruczoczarnych włosach i pomógł mu wstać, podając rękę.
Kiedy Jack odzyskał ostrość widzenia, spojrzał na mężczyznę i otworzył szeroko oczy. To był on. W każdym calu tej osoby ON. Patrzył mu w oczy z promiennym uśmiechem, a po policzkach spłynęło parę łez. Mężczyzna niezbyt wiedział o co chodzi, więc zakłopotany podszedł do niego bliżej.
- Przepraszam, nic Panu nie zrobiłem?- zapytał dla pewności.
- Rick!- krzyknął brunet i rzucił mu się na szyję, ściskając mocno. Łzy szczęścia spływały z jego oczu, ale nie przejmował się tym. Teraz liczył się tylko On.
Mężczyzna był zakłopotany, nie wiedział o co mu chodzi. Objął go niepewnie, lekko.
- Yyy… Czy my się znamy…?- zapytał, patrząc na niego nierozumiejącym wzrokiem.
- To ja! Jack!- ścisnął go jeszcze bardziej do siebie, ciesząc się jego osobą. Ten sam zapach. Ta sama osoba. W takiej euforii to już od bardzo dawna nie był.
Mężczyzna jeszcze przez moment starał sobie go przypomnieć, aż w końcu ścisnął go do siebie, uśmiechając się.
- Tak, pamiętam…- mruknął, gładząc go po plecach.
- Chodź do mnie, nie będziemy stali na środku ulicy.- posłał mu szeroki uśmiech i w zaskakująco szybkim tempie zebrał swoje rzeczy z ulicy.
Mężczyzna uśmiechnął się i ruszył za nim. Jack szedł żwawym, energicznym krokiem. Nie mógł się doczekać, aż go pocałuje, aż opowie mu o wszystkim, co przeżył.

Po paru minutach znaleźli się już w jego małym, skromnym mieszkanku. Zdjęli kurtki oraz buty, a Jack od razu ruszył do kuchni.
- Chcesz się czegoś napić?- zapytał, wyjmując szklanki.
- Jeśli można. Przytulne mieszkanie.- stwierdził i usiadł na kanapie w salonie, obserwując pokój.
Po dosłownie dwóch minutach wrócił Jack, niosąc szklankę wody. Podał ją Rickowi i usiadł blisko niego, patrząc mu w oczy.
- Tyle Cię nie widziałem… Nawet nie wiesz, jak tęskniłem…- zaczął przybliżać twarz do niego. Rick napił się jeden łyk i odstawił szklankę, patrząc na chłopaka wzrokiem mówiącym, by się odsunął.
- Hekhem… Wyrosłeś…- stwierdził zakłopotany mężczyzna i się uśmiechnął, aby tylko ukryć swą bezradność.
Jack spojrzał na niego poważnym wzrokiem.
- Powiedziałeś, że wrócisz. Czekałem na Ciebie. Pięć lat bezustannego czekania.- mruknął, niezwykle poważnym i stanowczym tonem.- Nie było dnia, żebym o Tobie nie myślał.- ujął jego rękę w dłonie i skupił na niej wzrok.- Kocham Cię… Zawsze kochałem… Nigdy nie przestałem, mimo iż dzieliły nas tysiące kilometrów…- szepnął.
Mężczyzna obserwował go zszokowanym wzrokiem, otwierając usta. Nie spodziewał się tego, nawet o takim czymś nie myślał. Nie wiedział co odpowiedzieć, przez pewien czas po pokoju roznosiły się tylko ich oddechy.
- Ale ja już do Ciebie nie czuję tego samego co kiedyś…- szepnął Rick, bardzo cicho. Bał się jego reakcji.
- Co…?- pisnął, patrząc mu głęboko w oczy wzrokiem pełnym rozpaczy.
- Ja już Cię nie kocham. Mam swoją narzeczoną, pracę. Zakończyłem nasze kontakty, ponieważ zapomniałem o Tobie. Sądziłem, że Ty o mnie również.- odparł stanowczo, patrząc mu w oczy. Przecież w końcu i tak musiał mu to powiedzieć.
Jack nie wierzył w to co słyszy. Spodziewał się całkowicie czegoś innego. Spuścił głowę, a z jego oczu pokapały łzy.
- Ale…- szepnął po czym odwrócił głowę w bok. Mężczyzna nie przejął się jego zachowaniem.
- Taka prawda.- mruknął, obojętnie.
Nagle Jack gwałtownie ujął jego twarz w dłonie i pocałował go namiętnie, wpychając język. Nie mógł się powstrzymać, nie mógł już dłużej czekać. Mężczyzna przez chwilę próbował się wyrwać, aż w końcu zmrużył oczy i oddał się pocałunkowi. Jack objął jego szyję ramionami, nie przerywając pocałunku i licząc na to, że Rick go odwzajemni. Jednak, nie stało się tak. Mężczyzna natychmiast go odepchnął od siebie i wstał z kanapy.
- Ja już lepiej pójdę.- warknął i wyszedł z mieszkania, kłapiąc drzwiami.
Jack przez chwilę obserwował miejsce, w którym siedział mężczyzna, pustym, wręcz nieżywym wzrokiem martwej osoby. Położył się na kanapie, skulony i płacząc. Jego policzki coraz bardziej stawały się mokre od nieustających, słonych łez. Nie wierzył w to, co się stało. Tyle lat wiecznego czekania poszło na marne. Tyle lat miłości. Oddanej, trwającej wieki.
Była godzina 20:25. Jack stał na wielkim moście, patrząc się w wodę, która płynęła pod nim. Jego sens życia legł w gruzach. Nie potrafił z tym żyć. Nie potrafił żyć z świadomością tego, że osoba, którą kocha całym swoim sercem – nie odwzajemnia już jego uczuć.
Skoczył.

---

Rick właśnie wchodził zaspany do kuchni ze świeżą gazetą w ręku. Ziewał jeszcze przez chwilę, po czym zaparzył sobie kawy. Usiadł na krześle przy małym stoliku i otworzył gazetę, czytając ją. Co chwila popijał kawę, ale tak naprawdę był całkowicie zaciekawiony nowymi faktami, które zdarzyły się w Londynie.
„MARTWE CIAŁO WYŁOWIONE Z RZEKI” brzmiał nagłówek na pierwszej stronie. Od razu się tym zaciekawił i przeszedł do czytania artykułu.
„… dziś rano nurkowie wyłowili ciało martwego mężczyzny. Świadek zeznał, że owy mężczyzna stał na brzegu mostu, a jest nim 22-letni Jack Perry…”
Kubek wypadł mu z ręki i stłukł się, a kawa wylała się po podłodze. Zakrył usta dłonią, zszokowany, a z jego oczu pokapały łzy.
Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że go nadal kocha…
I zawsze kochał…

~*~
Dawno napisane, taki tandetny dramacik, ale wstawione po to, by coś było. 
Wiem, że jest tyle różnorakich błędów, ale nie chce mi się tego poprawiać. Mój styl aktualnie się dużo zmienił.
Następne pojawi się jutro, albo... nie wiem. Może i dziś.
Adios.